To Się – O tajemniczych procesach matriarchatu

Każdy z nas, kto ma/miał w rodzinie grono kobiet (a o to raczej nietrudno) zapewne zauważył, że z reguły stanowią dla siebie wzajemne grono doradcze. Szczególnie nasila się to przed różnego rodzaju wydarzeniami towarzyskimi, imprezami rodzinnymi, tudzież świętami. 

W mojej rodzinie, bardzo matriarchalnej (żeby nie nazwać jej “babińcem”) najwięcej konsultacji dotyczy zazwyczaj kwestii żywieniowych. Zasadniczo każdego roku powtarzają się te same schematy: 

Numer jeden: “Ja w tym roku na święta nic nie robię. Tylko trochę sałatki, barszcz z uszkami, dwa kilo śledzi, karpia, kluski z makiem i trzy ciasta. Bo kto to później zje?”

Numer dwa: “Wszyscy się odchudzają i nikt nie je słodkiego, więc w tym roku nie będę niczego piekła. Tylko zamówię w cukierni trochę piernika, sernika i makowiec, bo potem wszystko zostaje i nie ma kto tego jeść.”

Numer trzy: “Ugotowałam sobie już szynkę, ulepiłam uszka, ugotowałam barszczyk a sałatkę zrobię wieczór i włożę do lodówki na noc, to się przeżre”.

No i proszę – czy ktoś może mi powiedzieć, czym dokładnie jest ów proces zwany “przeżeraniem”? Czy jest na to jakiś wzór chemiczny, wykres bądź obszerne wyjaśnienie w literaturze? Czy wiadomo, skąd wzięło się to określenie i kto jako pierwszy w historii go użył? Czy może był jakiś prekursor przeżerania, który obwieścił to zjawisko światu? Taki ówczesny Archimedes, który zamiast “Eureka!” krzyknął ni z tego, ni z owego “Przeżarło się!” i tak już zostało?

Kolejną zagadką, powtarzaną przez pokolenia kobiet w mojej rodzinie, jest określenie “To się jeszcze zbiegnie w praniu!”.

Jakkolwiek jestem w stanie zrozumieć, jak i w przypadku przeżerania, o co mniej-więcej chodzi, geneza tego pojęcia jest mi obca. Co więcej, nie mogę uniknąć skojarzeń z dwiema więźniarkami planującymi ucieczkę z jednostki penitencjarnej. 

Terminów tych matriarchalnych kodów jest, jak się okazuje, nieskończenie wiele. I pomimo tego, że również zaliczam się do płci pięknej, wiele z nich do dziś mnie zaskakuje. Nazwy w stylu “stiuk”, “gipiura”, “żorżeta”, “żakard” oraz wszechobecny “nakaslik” nadal budzą we mnie grozę połączoną ze zmieszaniem. Bo może ja powinnam takie rzeczy wiedzieć? I oto siedzę przed nimi, taka nieobyta i niewykształcona. I, co gorsza, może ja mam ten stiuk z żorżety na sobie i nawet o tym nie wiem? Albo siedzę na takim nakasliku i przytakuję, udając, że rozumiem?

Cóż, jeśli tak jest, to pozostaje tylko życzyć sobie jednego. Tego, o czym zapewne żartują matrony chirurgii w przedświąteczne wieczory: że To Się Wytnie.

O kanalizacyjnych obyczajach – Felieton

 W sąsiedniej wsi ruszył z kopyta remont.

W zasadzie nie z kopyta, a z gąsienicy.

Choć stworzenie, jako takie, nie sugeruje zbytniej werwy. Już  chociażby stonoga kojarzy się z czymś ciekawym i dynamicznym, jednak sugestia obstawiania na którąś znacznej sumy na służewcowym torze budzi niepokojące skojarzenia.

   Gmina postanowiła pójść z duchem czasu i skanalizować się, przy okazji robiąc wykopy, okopy a może i wykopki. W końcu sierpień za pasem i żniwa  tuż-tuż.

   Jeżdżąc tamtędy codziennie doświadczam różnych scen batalistycznych, najczęściej jednak jeden z panów w pomarańczowej kamizelce steruje ruchem, zwanym potocznie wahadłowym. Możnaby więc przypuszczać, że w tej sytuacji wszyscy kierowcy poruszają się wahadłowcami, co właścicielom nieco starszych pojazdów mogłoby znacząco wpłynąć na samoocenę. Bo wiadomo, że nic tak nie cieszy, jak stan posiadania wahadłowca na swoim podwórku. Szczególnie w pewnym wieku. I najlepiej w sposób demonstracyjny, żeby sąsiad widział.

   Każdego dnia przystawałam na chwilę, kiedy pan w okularach podnosił do góry lizak (Kiedy słyszę tę nazwę, mam skojarzenia z odruchem Pawłowa) i ruszałam ostrożnie pomiędzy okopami, kiedy machał swym narzędziem władzy znacząco, jak gdyby chciał powiedzieć “ruszać, ruszać, do przodu, nie ma czasu do stracenia!”. Zakończeniem tego rytuału było zawsze podniesienie do góry ręki, kiwnięcie i uśmiech owego pana. W pozdrowieniu, bądź też w udzieleniu pochwały w stylu: “Poradziłaś sobie świetnie, jestem z ciebie dumny!”. Jako, że komplementy przyjmować lubię, jak chyba większość kobiet, odpowiadałam tym samym. Podniesieniem ręki (“Tak, to ja, proszę pana, spokojnie, sytuacja jest opanowana”) i uśmiechem (“Wiem, że jestem niezwykle utalentowanym kierowcą- kierowczynią? – i że może to powodować zazdrość innych prowadzących pojazdy, proszę więc wybaczyć, ale teraz się spieszę, więc ewentualne rozdawanie autografów jedynie po złożeniu stosownego wniosku do gminy”).

   Wczoraj w naszych relacjach nastąpił pewien przełom – choć może “wyłom” byłby lepszym określeniem. Pan ów, machając ręką i kiwając głową, krzyknął do mnie radośnie: “Cześć Kasiu!” i wybuchnął głośnym śmiechem. Takim ewidentnie poszukującym aprobaty wśród swych towarzyszy pracy.

   Wstrząsnęło to mną do głębi i poruszyło chyba każdą komórkę ciała. A wiadomo, jak na procesy starzenia wpływa stres oksydacyjny. Każda reklama kosmetyków może udzielić takiej informacji. 

   No bo dlaczego akurat “Kasiu”? Czy pomylił mnie z kimś? Czy ja wyglądam na Kasię? A jeżeli tak, to w jaki sposób moja “kasiowatość” się uzewnętrznia? A skoro już wyglądam jak Kasia (choć nie bardzo wiem, czy każda z Katarzyn posiada jakieś swoisty zbiór cech) to czy moi rodzice popełnili ogromny błąd lata temu, rejestrując mnie w Urzędzie Stanu Cywilnego?

   Idąc dalej tropem tego imiennego incydentu zaczęłam zastanawiać się, czy powinnam mu jakoś odpowiedzieć. Ale jeśli tak, to w jaki sposób? Wybrać losowe imię i udawać, że nic się nie stało? A może to swego rodzaju rytuał drogowców, którego nie jestem świadoma i wyszłam na niekulturalną i niewykształconą? Być może tradycja nakazuje każdą kobietę, napotkaną akurat na placu budowy, nazwać Katarzyną, a każdego pracownika służb drogowych, dajmy na to, Maciejem? Bo podobno święty Maciej Apostoł to patron wszelkich zawodów budowlanych.

   Nie spałam pół nocy doszukując się ukrytego sensu w tej całej sytuacji.

Dziś rano mnie olśniło.

Przecież od kanalizacji do studzienki prosta droga, a nad studzienką stał nie kto inny, jak właśnie Kasieńka…

From styczeń to lipiec

No naprawdę, NIC nie szkodzi, że ostatni raz byłam tutaj w styczniu. To tylko pół roku.

I w sumie myślałby kto, że przez te sześć miesięcy wydarzyło się tyyyyyyle ciekawych rzeczy.

Nic bardziej mylnego.

Po prostu pewnego dnia obudziłam się rano i był lipiec.

To dobrze. Lubię lato. Zima w tym roku zdecydowanie przesadzała.

A dziś, o zgrozo, nareszcie mogę zasiąść wygodnie przed laptopem, bo dzieci są w przedszkolu i nikt i nic mi nie przeszkadza!

Może oprócz zepsutej przez Lola klawiatury.I kipiącej cieczy z garnków. I wirującej pralki. I kota sąsiadów, którego mamy pod opieką do końca tygodnia. I szczekającego w oddali psa, bzyczącej kosiarki do trawy, przeciągu, upału, zimna, zmian klimatycznych,teorii szczepionkowych, Elona Muska i najnowszych seriali na Netflixie.

Hm. W końcu za niecały miesiąc kończę 35 lat. TRZYDZIEŚCI PIĘĆ! To już chyba może mi wszystko działać na nerwy, PRAWDA?!

Stąd, w obliczu nadchodzącej starości, przeszłam na profesjonalną dietę i nie jem glutenu. Efekty są póki co zadowalające, bo schudłam jakieś 2kg, więc jestem skłonna kontynuować ten eksperyment.

Pobiłam też rekord w kwestii konsumpcji antybiotyków – właśnie kończę trzeci. Na anginę, którą posiadam od początku czerwca.

Prawie umiem pływać! To znaczy umiem tylko pod wodą, na wdechu. Jakoś nie umiem NA WODZIE. I z oddychaniem. Bosz…to chyba jednak prawda, że niektórzy uwielbiają utrudniać sobie życie.

Oprócz tego pochłonęłam od zimy średnio 5645739290387 książek. Chyba potrzebujemy nowego regału. Ku ogromnej radości Dziubasa. Ale w końcu zbliżają się moje urodziny, więc chyba nie odmówi mi tak romantycznego prezentu!

Matko. Już dwunasta. A ja jeszcze muszę zagęścić gulasz, wywiesić trzecie pranie, odkurzyć dom i pojechać po Lola. Ech, kurzyzm domowy jak widać zostawia trwałe ślady w psychice.

PS. Co u Was?

Ojej, babo, ojej! Miej ty w głowie olej…

Idąc z duchem czasu ( w sensie mojego) i przechodząc na ten cały wegetarianizm i zdrowe odżywianie, staram się zmienić swoje żywieniowe nawyki.

Niektóre, rzecz jasna.

Bo umówmy się, słodycze to nie mięso.

Chociaż patrząc na moją osobistą muffinę wylewającą się górą ze spodni (czytaj: brzuch) pewnie powinnam je ograniczyć. No i staram się, serio! Naprawdę się staram! Nawet kupiłam sobie dzisiaj Stewię w proszku do herbaty i jest całkiem spoko.

Eksperymenty żywieniowe jak dotąd szły jak po maśle, więc było wiadomo, że w końcu coś musi się wydarzyć. To NORMALNE. U mnie.

Dziś postanowiłam zaszaleć finansowo i kupić w końcu ten słynny olej z czarnuszki, który kosztuje około 35 polskich złotych za 250ml. Nadszedł ten czas.

Z namaszczeniem ściągnęłam go z półki z produktami eko/bio/nie gmo i inne hwdp, przeczytałam raz jeszcze etykietę i wsadziłam do wózka. Potem wyjęłam i przeczytałam jeszcze raz. No bo za te 35 złotych to chociaż trzeba poczytać. W końcu tyle kosztuje książka.

Wiozłam go do domu niczym relikwię, starając się odpędzać te wszystkie czarne wizje, kiedy drogocenna butelka z jeszcze cenniejszą złotą cieczą w środku rozbija mi się tuż za progiem.

W końcu nadszedł wieczór!

Sięgnęłam po kromkę chleba (bezglutenowego z Lidla. Serio!), odkręciłam butelkę i zaciągnęłam się aromatem czarnuszki, którą uwielbiam. Nalałam trochę boskiego oleju na talerz i z uśmiechem na twarzy zamoczyłam w nim kromkę. Potem, oczywiście, wsadziłam to powoli do dzioba i przeżułam.

Myślę, że słowo S Z O K będzie w tym miejscu odpowiednie.

A teraz poczekajcie chwilę – skoczę na synonimy.pl żeby odnaleźć i skopiować całą rodzinę słowa OBRZYDLIWE.

Nie wiem jaką musiałam mieć minę. Obstawiam jednakowoż pokerową, bo Dziubas niczego nie zauważył. Mój instynkt samozachowawczy zadziałał. Zagrałam swoją rolę domowego wodzireja zdrowia i kuchennej znachorki perfekcyjnie. Bo w końcu po tym, jak to szczebiotałam mu do ucha o cennych właściwościach tego oleju, nie przyznam się ot tak do błędu, nie ma mowy!

Muszę zjeść to całe i udowodnić, że mam rację!

Po drugim namoczeniu chleba nagle dotarło do mnie, że na pewno się pomyliłam! Popędziłam do kuchni i odczytałam etykietę raz jeszcze, szeptając pod nosem. Hm. Jednak to olej SPOŻYWCZY. Czyli to MA tak smakować.

No cóż, w końcu Ajurweda mówi: „Nie smaruj ciała niczym, czego nie możesz zjeść!”.

No to chlust! Za Hindusów!

Boszsz…zmęczyłam to do końca. Tą całą kałużę objętości łyżki stołowej.

Czuję się tak, jakbym wypiła szampon.

Z wyjątkiem tego, że nic mi się w układzie pokarmowym nie zapieniło.

Przynajmniej na razie.

Drogi Pamiętniczku! Co robić?!

W mojej kuchni jest potwór.

Na dodatek bardzo drogi.

Naprawdę NIE WIEM. Nie dociera do mnie, jak ludzie mogą to jeść i deklarować, że im smakuje. Że ten smak jest „specyficzny”. Że „nie każdemu może smakować ale mi akurat tak”. Że „olej z czarnuszki dodaję do wszystkiego”.

Pfff, wstrętne kłamstwa!

Ale co zrobić… Za tyle kasy też będę musiała go do wszystkiego dodawać, nie ma wyjścia.

Zacznę od samochodu.

Nowy Rok po staremu

Nowy Rok, Nowa ja?

To nieprawda!

To znaczy, owszem, każdy z nas ciągle się zmienia i podobno dziś jesteśmy zupełnie inni niż wczoraj, gdyż atomy z naszego ciała się odczepiają, odfruwają gdzie im się żywnie podoba i…no właśnie nie wiem co dalej. Pratchett twierdził, że przyczepiają się pewnie do kogoś innego. Ja jednak myślę, że się łuszczą, jak po dobrym peelingu i wciągam je odkurzaczem z dywanu.

Boszszsz…bardzo chcę tu wrócić. BARDZO!

Brakuje mi tego bloga prawie jak powietrza. Skoro przed Świętami zafundowałam sobie zasilacz do laptopa, który nie wymaga żadnej pozycji jogi żeby działać, mogę nareszcie pisać spokojnie. To znaczy wieczorami. Kiedy Paszczaki śpią. I kiedy akurat nic nie muszę.

Od razu spieszę donieść, że niewiele się u mnie zmieniło od czasu ostatniej wizyty w tym miejscu. Dalej na nic nie mam czasu i jestem spóźniona ze wszystkim. Nawet z życzeniami świątecznymi. Według moich obliczeń, ciotki powinny otrzymać ode mnie telefon z okazji Bożego Narodzenia gdzieś w połowie lutego.

Z tych niewielkich nowości, otóż co nastąpiło:

– Pokój Dziubasa przenieśliśmy tam, gdzie wcześniej spały dzieci. To znaczy tam, gdzie spały na dole, nie na górze. Bo tam, gdzie na górze, jesteśmy teraz my, a na dole Dziubas. Dzieci za to też są na górze, ale obok. W skrócie, tak się poprzeprowadzaliśmy, że gubimy się co chwila i potrzebujemy kompasu, żeby dotrzeć z sypialni do łazienki. Uprzedzając pytanie, tak, rozważam ustawianie na noc Lolowego nocnika koło łóżka. Tak na wszelki wypadek.

– Lolo w drugi dzień Świąt postanowił nauczyć się słowa „Pupa”, które teraz z radością powtarza. W ramach świętowania tego faktu ukradł mi telefon, a potem zrzucił go z samego szczytu schodów, dzięki czemu pajęczyny na ekranie nie powstydziłby się Spiderman. Szkło hartowane przyklejone na jego powierzchni jest całe. Ekran pod spodem rozpieprzony w drobny mak. Pomimo tego działa, więc jest ok. Sort of.

– Po Świętach przytyłam jakieś 5768457485 kilogramów, więc w tym roku boję się jechać na wakacje nad morze, żeby Greenpeace nie zepchnął mnie do wody kiedy akurat będę się wylegiwać na plaży.

– Przeszłam na wegetarianizm. Tzn przechodzę już tak na sto procent od poniedziałku. Na razie jestem utajoną wegetarianką.

– Dorobiłam się miliona nowych zmarszczek, mimicznych, niemimicznych, płytkich i głębokich, kurzych łapek i krowich kopyt. Jednym słowem: czas zainwestować w dobry krem.

– Przemalowaliśmy jeden pokój na granatowo-biało. Drugi na błękit, co miał być szarym. Trzeci na dwa odcienie zielonego, którego nigdy nie byłam wielką fanką. Za to zapałałam do tego odcienia dziką miłością, więc ściana w naszym salonie ma teraz ten sam kolor. Zielono mi, spokojnie i relaksująco. Oczywiście kiedy dzieci już śpią. Ponownie.

– Nadal przychodzi do nas na wypas kot. Dzidek. Chociaż okazjonalnie bywa też drugi. Szybki Elektryczny Staś. Dziś widziałam też trzeciego. A w sumie trzecią, bo chodzą słuchy, że to kotka. Jednym słowem dokarmiam wiejskie włóczęgi, których liczba raczej się zwiększa niż maleje.

Pisząc tę notkę kilka razy byłam na górze, bo Paszczaki wołają. Napawam się ostatnim wieczorem z łóżeczkiem ze szczebelkami, bo jutro pan z Ikei przywiezie dla Lola większe. Takie samo, jak ma Wu. Dzięki temu, jeśli z niego wyjdzie, będzie umiał wejść z powrotem.

Drogi pamiętniczku, jest 20:25 a mi się kleją oczy. I w ogóle codziennie śpiączka rzuca mnie w objęcia Morfeusza kiedy tylko może. Tak więc to też się nie zmieniło.

A podobno ten Nowy Rok ma być…Nowy! A tu dalej wszystko po staremu 😉

Szczęścia i wolności Wam życzę w tym 21 – wyrwijmy murom zęby krat i niech żyje bal!

Wasza starsza o kolejny rok Dziubasowa 🙂